"Pomagałem bezdomnym, a teraz sam nim jestem"

W ostatnią sobotę miałam wolne. Gośka i Justyna zajęły się wszystkim tym, co trzeba było, aby nakarmić naszych Zupowych Przyjaciół. Do końca się wahałam, czy iść na dworzec, czy nie, bo jak wolne to może po całości? Jacek powiedział: "idź, może z kimś porozmawiasz". To był jakiś argument, ale na dworcu będzie też Agnieszka, która jest naszą "socjalną" od grudnia. Zuch dziewczyna - empatyczna, doskonale potrafiąca rozmawiać i wyciągać z zakamarków serc naszych Zupowych Przyjaciół potrzebę zmian.
Dobra, jadę. Na PST spora kolejka ludzi czekających na posiłek. Znane mi twarze. Bardzo dużo nowych. Zdawkowe "co słychać?", " wszystko dobrze?" , "dzień dobry Pani Wiolu". Dużo pytań i odpowiedzi. Sobota jak każda inna. Agnieszka rozmawia z kimś gdzieś w tłumie. Gośka na zewnątrz zaczepiła trzech równych sobie wzrostem. Medycy robią opatrunki. Kawa, herbata i pączki od Was są dopełnieniem miski pożywnego, gęstego krupniku.
Już pod sam koniec spotkania podchodzi do mnie pan K., którego nigdy wcześniej nie widziałam. Już po rozmowie z nim dowiedziałam się, że został skierowany do mnie przez Agnieszkę. Dostał od niej wizytówkę z informacją, żeby przyszedł we wtorek, ale prosił o możliwość wcześniejszej rozmowy oraz uzyskania pomocy. Był jedną z nielicznych osób, które na nikogo nie zrzucają winy za swoją sytuację. Padały zdania: "przez alkohol dużo straciłem, nigdy nie byłem w takiej sytuacji", "pomagałem bezdomnym, a teraz sam nim jestem", "chcę odzyskać kontakt z dziećmi, proszę o pomoc", "chcę iść na terapię i zacząć na nowo żyć", "jestem dobrym człowiekiem tylko trochę się pogubiłem", "ja już nie daję rady tak żyć...".
Przekonał mnie swoją szczerością. To, że dopiero od miesiąca jest w bezdomności dawało dużą nadzieję na wyjście z kryzysu.
Umówiłam się z nim w niedzielę w tym samym miejscu. Przyszedł. Niestety jedna noc nie wystarczyła, aby alkomat wykazał 0. Idąc na detoks trzeba być trzeźwym. Co chwilę pada w rozmowie: "jestem brudny, jak ja wyglądam". Patrzę na zegarek, mam jeszcze chwilę, a siedziba stowarzyszenia jest całkiem blisko. Jedziemy. Po godzinie Pan K. był umyty, nakarmiony i przebrany. Dostał kanapki, soki i czekoladę, aby mógł się szybciej "wyzerować". Umawiamy się na 21:30.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie pomyślałam "pewnie dostał co chciał i już się dziś nie pojawi". Ale mimo wszystko wykonuję telefon do Kasi, naszej psychiatry, że potrzebne skierowanie na oddział. Wieczorem jadę już z Zuzą. O dziwo - jest! Podejmujemy wspólnie decyzję, że pojedzie do zupowego mieszkania, a jutro zobaczymy jak będzie się czuł, bo miejsca na detoksie w Poznaniu nie ma.
Kiedy rano weszłam do mieszkania, to on siedział przy oknie opatulony kocem, ręce mu drżały, było mu zimno. Pomyślałam, że już wiele razy widziałam ten stan, ale za każdym razem wzbudza we mnie taki ogromny smutek. Brak możliwości zapanowania nad własnym ciałem, walka o to, żeby się nie poddać, bo przecież jedno wypite piwo zrobiłoby robotę. Jedziemy do szpitala, nadal na oddziale nie ma miejsc. Zdecydowaliśmy się szukać poza Poznaniem. W efekcie pan K. pojechał poza Poznań. Będziemy na "łączach" i będziemy wspierać, ale póki co to Pan K. ma robotę do wykonania.
Kilka razy wypowiedziane przez niego "dziękuję" należy się wolontariuszom i wszystkim tym, którzy wspierają nasze działania. Bez społecznego finansowania (póki co jedynego) nie mielibyśmy żadnych narzędzi do pomagania.